52 dni do Timbuktu
Karawany znad wybrzeży Morza Śródziemnego ciągnęły w kierunku Sahelu i z powrotem przez blisko dwa tysiące lat. Piaski Sahary przykrywają niezliczone kości ludzi i wielbłądów, a także bezcenne skarby. To właśnie te ostatnie są powodem, dla którego przemierzano rozpaloną patelnię największej pustyni świata. Transportowano broń i skóry, drewno i tytoń, kość słoniową i niewolników, przede wszystkim jednak złoto i bezcenną sól. U kresu drogi wyrosło jedno z najbardziej tajemniczych miast świata: Timbuktu. Założone przez Tuaregów, stało się nie tylko handlową potęgą, ale także skarbcem muzułmańskiej wiedzy. Przez całe wieki było niedostępne dla niewiernych. Pierwsi Europejczycy dotarli tu dopiero w XIX wieku – i wielu z nich nie powróciło do domu.
Przełęcz Pastwisk
Jest koniec października 2016, lądujemy na płycie lotniska w Marrakeszu późnym popołudniem. Jest ciepło, jak na polskie standardy: właściwie letnio. Marokańczycy chodzą jednak w koszulach i bluzach z długim rękawem albo w dżelabach z grubej tkaniny.
Okres od października do kwietnia to jedyny czas, kiedy na Saharę można wyruszyć wierzchem. Latem skwaru nie przetrwałby żaden koń – a i pewnie niewielu Europejczyków. Jak się później okaże – w czerwcu sami Berberowie, jeśli tylko mają taką możliwość, masowo migrują na wybrzeże. W wioskach na skraju Sahary pozostają latem tylko ci najstarsi, najbiedniejsi – i pracownicy na plantacjach daktyli.
Zanim jednak dosiądziemy koni czeka nas długa podróż. Z Marrakeszu ruszamy busem na południowy wschód. Wysoko w niebo wypiętrza się Atlas. Droga prowadzi nas przez Tizi n’Tichka, czyli Przełęcz Pastwisk, na wysokości 2260 m n.p.m. Dawniej szlak handlowy wiódł wąskimi, górskimi ścieżkami. Dziś na szczęście dysponujemy twardą – choć nie mniej krętą – nawierzchnią. Zbudowali ją Francuzi w latach dwudziestych XX wieku i natychmiast okrzyknięto to arcydziełem ówczesnej inżynierii drogowej. Po obu stronach przełęczy funkcjonują punkty kontrolne. W razie niesprzyjających warunków pogodowych droga jest zamykana.
Po drugiej stronie Atlasu na każdym kroku witają nas karawanseraje. Budynki tego typu można znaleźć na całym świecie, wszędzie gdzie wiodły szlaki handlowe. Żadne karawanseraje nie wyglądają jednak jak te marokańskie – bo żadne jednocześnie nie są monumentalnymi ksarami, czyli całymi ufortyfikowanymi wioskami.
Najsłynniejszym ksarem jest chyba Ajt Bin Haddu niedaleko Warzazatu. Od 30 lat znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Do dziś zamieszkują go ludzie.
Góry, które nie piją wody
Szybko zostawiamy za sobą płaskowyż otaczający Warzazat i wjeżdżamy w kolejne pasmo górskie: Antyatlas. Krajobraz staje się mocno księżycowy. Zbocza są zerodowane tak bardzo, że nie pokrywa ich żadna roślinność. Berberowie mówią, że ziemia nie pije tutaj wody.
Gołym okiem widać, że mamy do czynienia z bardzo starym wypiętrzeniem. Jak się okazało później, starszym niż przypuszczaliśmy. Antyatlas jest jedną z pozostałości po pasmie górskim uformowanym 300 milionów lat temu, na skutek zderzenia dwóch superkontynentów: Gondwany i Euroameryki. Zdaniem geologów powstałe wówczas góry przewyższały dzisiejsze Himalaje.
W końcu zakręcająca (po raz setny albo tysięczny) droga odsłania przed nami Dolinę Draa. Widok zapiera dech w piersiach. Palmy i gaje oliwne otaczają rzekę niczym gigantyczna oaza rzucona między skaliste zbocza Antyatlasu i kamienisto-piaszczystą Saharę. W jej centrum leży Zagora – miasto o żółtych murach.
Pustynne miasto
Dla dawnych karawan Zagora była ostatnim miastem po tej stronie Sahary. Przycupnęła w cieniu góry Jbel Zagora, zwanej dawniej Tazagourt, oraz na brzegu życiodajnej rzeki Draa. Żółte, przysadziste budynki chronią przed skwarem mieszkańców: ciemnolicych mężczyzn w dżelabach i ich okryte hidżabami kobiety. Życie toczy się leniwie. Czasem pojawia się turysta odważny na tyle, by zasiąść do negocjacji z tutejszym sprzedawcą. Wtedy Berberowie się ożywiają – handel mają we krwi.
To tutaj mieści się najsłynniejszy drogowskaz świata: “52 dni do Timbuktu”. Tyle czasu zajmuje wielbłądom przeprawa przez Saharę.
Pałac Szeherezady
Po drugiej stronie rzeki Draa kryje się inny świat: oaza. Współcześnie królują w niej niepodzielnie riady, czyli luksusowe hotele dla europejskich turystów. Każdy otoczony jest wysokim murem. Sieć wąskich uliczek pomiędzy nimi tworzy labirynt. Cień palm obiecuje wytchnienie.
Wnętrze riadu olśniewa od pierwszej chwili. Przestrzeń składa się z kameralnych pawilonów i tarasów, pełnych poduszek, puf i niskich stolików idealnych do sączenia herbaty albo palenia fajki wodnej. W pokoju odnajdujemy płatki róż rozsypane na pościeli. Centralnym punktem jest jednak ogród. W powietrzu unosi się zapach egzotycznych kwiatów. Wąskie alejki prowadzą między krzewami i latarniami do basenu wypełnionego krystalicznie czystą wodą. Wieczorem na jej powierzchni będzie odbijać się światło gwiazd.
Kiedy sączymy schłodzoną wodę z dodatkiem mięty zastanawiamy się, jaki dżin przeniósł nas w sam środek baśni z tysiąca i jednej nocy. Wtedy zza muru rozlega się ryk spragnionego osła. Czar pryska.
Wiatr z południa
Beduini, jak każdy lud żyjący na pustyni, są rozmiłowani w opowieściach. Najpiękniejsza z nich dotyczy stworzenia konia arabskiego. Dawno temu Allah miał wziąć garść południowego wiatru. Tchnął w niego oddech, nadał kształt i obdarował siłą do lotu bez skrzydeł. Od tamtego dnia konie są wiernymi towarzyszami człowieka.
Marokańskie wierzchowce są najwdzięczniejszymi zwierzętami, na jakich zdarzyło nam się jeździć. Nie mają szlachetnego pokroju i szczupaczego profilu polskich arabów. W ich żyłach nie krąży czysta krew, bo od wielu lat są krzyżowane z rasą berberyjską. Zachwycają jednak żywym temperamentem, wytrzymałością i inteligencją. Są odważne i mają fenomenalną pamięć. Chętnie idą do przodu, a w galopie wydają się nie dotykać kopytami ziemi. Wieloletnia hodowla stworzyła konia idealnego do pracy w pustynno-górzystej krainie, jaką jest Maroko.
Przedsionek piekła
Następnego dnia rano dosiadamy koni i opuszczamy Zagorę. Przemierzamy boczne uliczki miasta – są wąskie, pyliste, kluczą między budynkami z kamienia i gliny. Poza tym, że czasem przez otwarte drzwi można zobaczyć lodówkę, nic się tutaj nie zmieniło od wielu lat. Miejscowi ludzie, zwłaszcza dzieci, patrzą na nas z niemniejszą ciekawością niż my na nich.
Wkrótce za nami zostaje nie tylko miasto, ale także palmowe gaje porastające brzeg rzeki Draa. Z przodu rozpościera się skalisty płaskowyż. Kamienie są szaro-czarne, niektóre o ostrych krawędziach. Kilka razy musimy się zatrzymywać, bo wbijają się w końskie kopyta. Podczas postojów czujemy przez grube podeszwy sztybletów, że ziemia parzy.
Im wyżej słońce, tym bardziej pot zalewa oczy. Wszyscy okręcamy wokół głów zawoje materiału. Kiedy za kilka godzin zerwie się wiatr, nie przyniesie wcale ulgi. Będzie smagał gorącymi podmuchami każdą odsłoniętą część ciała.
Przed opuszczeniem Zagory każdy z nas otrzymał półtoralitrową butelkę wody. W miarę upływu dnia zaczynamy rozumieć, że na pograniczu pustyni to niewiele i trzeba zacząć oszczędzać. Zamiast pić wielkimi łykami zaczynamy jedynie zwilżać spierzchnięte wargi i wyschnięte gardła.
A jeszcze nie dotarliśmy na Saharę.
Berber whisky
Tego dnia nocleg wypada nam w małej oazie. Widok palm powoduje, że konie idą żwawiej do przodu. Jesteśmy obolali, głodni i spragnieni. Z daleka widzimy kucharza przygotowującego dla nas poczęstunek. Najpierw jednak trzeba zająć się zwierzętami. Idziemy do studni.
Nasze wierzchowce są w znacznie lepszej kondycji od jeźdźców. Wypijają dużo wody, około dwóch wiader na konia, ale ich sierść jest sucha. Berberyjski przewodnik śmieje się z nas – przecież jest jesień.
W końcu ludzie też mogą odpocząć. Czeka na nas tzw. berber whisky. Większość turystów jest przekonana, że to mieszanka zielonej herbaty z miętą. W rzeczywistości używa się zwykłej czarnej herbaty, która nietypowy kolor uzyskuje w procesie zaparzania. Jej liście należy umieścić w zimnej wodzie, a następnie zagotować. Po piętnastu minutach wrzenia garnek zdejmuje się z ognia, a zawartość przelewa do tradycyjnych dzbanków wykonanych z czystego srebra. Wtedy dopiero dosypuje się kilka listków świeżej mięty i dodaje dużo cukru.
Berber whisky parzy nas w usta, kiedy łapczywie pijemy ją szklanka za szklanką.
Zbieracze daktyli
Następnego dnia szlak prowadzi nas w kierunku wzgórz. Docieramy do nich szybko, jeszcze przed południem, i chronimy się w cieniu wąwozu. Po drugiej stronie czeka nas niespodzianka – rozległe gaje daktylowe. Zatrzymujemy się tam na popas.
Okazuje się, że w cieniu palm praca wre w najlepsze. Daktylowce to praktycznie jedyne źródło utrzymania ludzi na pograniczu Sahary. Zbiory trwają od końca września aż do grudnia. W tym czasie pracują całe rodziny ignorując wysokie temperatury. Mężczyźni ścinają maczetami kiście owoców, kobiety i dzieci transportują je w koszach i na osłach. Dwóch napotkanych chłopców częstuje nas świeżo zebranymi daktylami. Słodki sok zlepia nam palce.
Daktyle z Maroka uchodzą za najsmaczniejsze na świecie. W południowo-wschodnich regionach kraju stanowią również podstawę diety. Można je zmielić na mąkę i wypiekać z niej pustynny chleb, można owoce wyciskać i uzyskać odpowiednik naszego miodu. Jak się okaże wieczorem, Berberowie wykorzystują także daktyle do pędzenia samogonu.
Deszcz na pustyni
Po trzech dniach jazdy docieramy do pierwszego pasma wydm. Jednocześnie załamuje się pogoda. Spada temperatura, słońce chowa się za stalowoszarymi chmurami. Jedynie wiatr ciągle wieje z podobną siłą, tym razem przeszywając chłodem. Z nieba zaczynają padać krople wody stopniowo przemaczając nas do suchej nitki. Po kilku godzinach nawet nasze konie zwieszają smutno głowy. Galop pozwala rozgrzać się na chwilę, ale wkrótce podłoże robi się zbyt śliskie. Zaczynamy tęsknić za upałem. Parę dni później dowiemy się, że deszczu w tej części Sahary nie było od ponad dziesięciu lat.
Docieramy w okolice wioski M’Hamid El Ghizlane. Sami Berberowie mówią o niej „koniec świata”. To ostatnia oaza na trasie starych karawan. Dalej na południe rozciągają się tylko bezkresne wydmy. Jeśli podróżnikom dopisywało szczęście to po pięćdziesięciu dniach docierali do Timbuktu. Jeśli szczęścia zabrakło – nigdy nie opuszczali pustyni.
Obecnie prawie nikt nie zapuszcza się na południe od oazy. Niedaleko stąd mieści się granica z Algierią. Jest zamknięta i pilnie strzeżona przez oddziały wojska. Nie możemy jechać dalej.
Na łasce żywiołu
Nazajutrz kierujemy się na zachód. Udaje nam się odnaleźć wysypaną kamieniami drogę. Konie idą po niej szybciej, ale nie tracimy wydm z oczu. W ich sąsiedztwie rozbijamy też wieczorny obóz. Szybko kładziemy się spać.
W nocy budzi nas huk. W Polsce nie występuje żadne zjawisko atmosferyczne, z którym można to porównać. Huk narasta, ściany namiotów szaleńczo szarpią na wietrze, a przez niewidzialne nieszczelności do środka dostaje się piasek. Zasypuje nasze bagaże, śpiwory, twarze leżących ludzi. Robi się zimno, nawet jak na pustynię nocą. Kulimy się w śpiworach, chronimy oczy. I czekamy. Żywioł umilknie godzinę przed świtem.
Świat koczowników
Poranek po burzy piaskowej jest bezchmurny. Konie stoją niewzruszone na swoich miejscach, żują obojętnie słomę. Cierpliwie wypluwamy zatem piasek z zębów i wysypujemy go z butów. Jego drobiny będą nam jednak towarzyszyć aż do końca wyprawy.
Tego dnia mamy pokonać jedną z licznych odnóg Gór, Które Nie Piją Wody. Okazuje się, że otaczający nas księżycowy krajobraz jest pełen życia – mieszkają tu nomadzi. Mijamy ich tymczasowe siedliska, mijamy ich stada. Szybko uczymy się zauważać znaki, jakie zostawiają dla swoich pobratymców wzdłuż szlaku: usypane stosy kamieni pomalowane czerwoną farbą. Pytamy o ich znaczenie, ale nasz przewodnik szybko ucina temat. Berberowie kryją w sobie tajemniczą niechęć do nomadów, nie chcą o tym rozmawiać.
Po kilku godzinach przeprawy przez góry docieramy do przepaści. Daleko na dole rozciąga się płaskowyż. To czas, żeby zsiąść z koni i powoli sprowadzić je wąską ścieżką wzdłuż zbocza. Zajmuje nam to resztę dnia. Obóz rozbijamy u podnóży gór. Daleko na horyzoncie widzimy łunę światła nad Zagorą.
To nie pożegnanie
W ostatni dzień wyprawy budzimy się przed świtem. Wstające słońce różowi niebo i ozłaca świat. Wiatr po raz pierwszy zamiera. Otacza nas absolutna cisza – nie słychać ptaków, owadów, ludzi. Czasem tylko rozlega się ciche rżenie.
Jemy szybkie śniadanie i wskakujemy na siodła. Słońce miło grzeje. Nasze konie już wiedzą, że to koniec wyprawy, wyrywają się do przodu. Na skalistym płaskowyżu galopujemy ostatni raz i wjeżdżamy do miasta.
Nie spieszy nam się jednak do riadu. Trudno rozstać się z końmi, które przeniosły nas przez pustynię i góry. W końcu jednak zdejmujemy z grzbietów siodła i wypuszczamy je na pastwisko między palmami. W oku zaczyna się kręcić zdradziecka łezka, ale powtarzamy sobie, że to nie jest prawdziwe pożegnanie. Wiemy już, że wrócimy tu za rok.
W siodle spędziliśmy 6 dni. Nigdy nie dotarliśmy do Timbuktu. 20 kilometrów za M’Hamid El Ghizlane znajduje się granica marokańsko-algierska: zamknięta dla turystów i szczelnie obstawiona wojskiem.
To jednak nie koniec drogi. Timbuktu czeka na Lisowczyków.