Od Agadiru po Essaouirę: konno wybrzeżem Atlantyku
Kopyta ślizgają się czasem na skałach, ale konie znają ten szlak i wiedzą, gdzie można bezpiecznie stąpać. Po lewej stronie klif opada w dół. 15 metrów pod nami fale oceanu rozbijają się o głazy. Właśnie wyruszyliśmy z Agadiru i zmierzamy na północ. Za kilka dni teren się spłaszczy, klify znikną i pojawią się piaszczyste plaże. Wymarzone miejsce do galopu. Naszym celem jest wietrzne miasto, Essaouira.
Jesteśmy wyjątkowo dużą grupą jeźdźców: 3 Berberów, 2 Niemki i 11 Polaków. Przed nami dziesiątki kilometrów trasy. Właśnie wyruszyliśmy na rajd.
Powrót do domu
Naszych berberyjskich przewodników – Abdullaha starszego, Abdullaha młodszego, Ahmeda oraz Husseina – znamy dobrze. Kiedy w majowym upale wchodziliśmy do stajni pod Agadirem wystarczyło kilka sekund, by nas otoczyli potrząsając dłońmi i klepiąc w plecy. Potem – jak spod ziemi – wyrosła reszta berberyjskiej ekipy. Niemal natychmiast wniesiono też powitalną herbatę w srebrnym dzbanku.
Najbardziej wyczekiwane było jednak inne spotkanie. Kilkanaście metrów dalej, w boksie, stały i strzygły do nas uszami konie. Wśród nich Grisha – ta, która skradła moje serce.
Gniadosiwa tancerka
Konie zajeżdżane są w Maroko dość szybko, bo po skończeniu 2 lat. Trzylatki regularnie pracują pod siodłem, zaczynają też uczestniczyć w wyprawach.
Podczas rajdów mamy do czynienia głównie z berbero-arabami, czasem z domieszką krwi andaluzyjskiej. Grisha nie przypomina jednak porcelanowych koni z Janowa Podlaskiego. Zbudowana jest bardziej krzepko, ma prosty profil. Nadrabia temperamentem, zawsze chce iść pierwsza. Delikata w pysku, woli chodzić pod kobietami. Jest prawdziwą tancerką i wymaga cierpliwości. To właściwie zaszczyt, że pozwolono mi na niej kolejny raz jechać.
Większość koni w Maroko to siwki. Jest też mnóstwo rzadkich lub nawet dziwacznych maści. Najbardziej charakterystyczną klaczą, jaką widziałam, była Julia, której złota sierść połyskiwała w słońcu… zielenią. Moja Grisha wygląda mniej ekstrawagancko. Z daleka wydaje się gniada, jednak połowa jej sierści i grzywy jest siwa. Do tego ogon ombre – od połowy wysokości włosie jest jasnozłote.
Grisha skończyła 8 lat. Obok niej w boksie stoi młoda, dwuletnia klaczka, Najima. To jej córka. Jest jeszcze kara, ale ma ten sam rozjaśniany na końcach ogon. Kto wie, może w kolejnym roku spotkamy się podczas wyprawy?
Muzyka z dwóch stron berberyjskiego świata
Wspomnienie Sahary to wiatr, piasek i dźwięk bębna snujący się po wydmach. Wszyscy Berberowie chętnie śpiewają, ale wtedy, podczas jesiennej wyprawy, żaden nie dorównywał Kamalowi. Spotkaliśmy go w małej, zniszczonej kasbie. Pół nocy siedzieliśmy na dywanach pod gołym niebem, podziwialiśmy drogę mleczną, popijaliśmy daktylową wódkę i słuchaliśmy jego mocnego, wibrującego głosu.
Pieśni z Sahary opowiadają o tęsknocie i miłości. Kochanką bywa kobieta, ale najczęściej jest to pustynia – wymagająca, okrutna i jednocześnie najdroższa sercu. Bębny rozbrzmiewają głośno, energicznie, ale w ludzkim śpiewie pojawia się nostalgia. W końcu życie w świecie piasku, skał i skorpionów nie rozpieszcza nikogo.
Muzyka, jaką zastaliśmy w Agadirze i która towarzyszyła nam wzdłuż całego wybrzeża, aż do Essaouiry, była zaskoczeniem. Bębny brzmiały inaczej, rytm był szybszy i skoczniejszy, a głosy Berberów czasami brzmiały wręcz hałaśliwie. Mohammed, główny śpiewak w naszej grupie, jest wytrawnym muzykiem, bardzo cenionym w swoich rodzinnych stronach. Nie brakowało mu talentu, po prostu pieśni znad oceanu okazały się czymś zupełnie innym. Jest w nich więcej radości i optymizmu. Nie opowiadają o dawnych historiach i tęsknotach, raczej służą zabawie: tu i teraz. Zamiast pustynnego wiatru słychać w niech chaotyczne fale uderzające o klify i krzyki mew.
W Marrakeszu, w słynnym Jardin Majorelle, znajduje się małe Muzeum Berberyjskie. Można zobaczyć tam tradycyjne stroje i biżuterię. Każdy eksponat opisany jest czasowo i geograficznie. Berberowie nigdy nie byli jednolitym ludem, żyli podzieleni na plemiona w różnych częściach współczesnego Maroko. Dopiero jednak zetknięcie się z muzyką z dwóch stron tego gorącego kraju uwiadomiło mi, że do dziś nie istnieje coś takiego jak monolityczna berberyjska kultura. W zależności od pochodzenia Berberowie różnią się między sobą. To coś, czego jako przyjezdni zwykle nie dostrzegamy.
Świat żelaznych drzew
Tereny między Agadirem i Essaouirą to ojczyzna kolczastych drzew. Noszą one nazwę argania żelazna i są endemicznym gatunkiem rosnącym oraz owocującym wyłącznie w Maroku. To z ich nasion wytwarza się olej arganowy. Związane z tym tradycje, stare i nowe receptury, a także kooperatywy arganowe opisałam na blogu kilka tygodni temu.
Drzewa żelazne przede wszystkim rosną w dolinach ukrytych między skalistymi wzgórzami. Kiedy przejeżdżamy między pniami, z konarów gapią się na nas kozy. W wioskach dobiega nas orzechowy zapach amlou, arganowej pasty do pieczywa, a budynki otoczone są ogrodzeniami wyplecionymi z suchych arganowych gałęzi.
Domostwa, które mijamy, wyglądają na opustoszałe, choć czasem dostrzec można pasące się w ogródkach osły. Życie toczy się żwawiej pod lokalnymi sklepami, gdzie głośno i entuzjastycznie pozdrawiają nas starcy. Raz trafiamy na grupę kobiet robiących pranie przed progiem. Kiedy indziej drogę zastępują nam wypasane na klifach wielbłądy.
Sprzyja nam pogoda, konie ochoczo gnają do przodu, a w nocy rozpościera się nad nami gwieździste niebo. Tracimy poczucie czasu. I pewnego dnia stajemy u progu Essaouiry.
Insha’Allah
Pożegnania z Berberami to już pewien rytuał. Za każdym razem obiecuję, że wrócę w przyszłym roku i znowu będziemy razem galopować. Oni zaś zawsze odpowiadają mi: “insha’Allah” – “jeśli Allah pozwoli”. Są przesądnym ludem.
Nasi przewodnicy czasem odzywają się do nas na Facebooku. Chociaż niektórzy z nich mówią po angielsku, to żaden nie potrafi w nim poprawnie pisać. Wysyłają zatem zdjęcia koni – żebyśmy przypadkiem o nich nie zapomnieli.