Tam, gdzie żyją pasterze
Tym razem przedstawiamy Wam szczególny tekst: relację z ubiegłorocznej wyprawy w Wielki Kaukaz spisaną przez jedną z naszych dzielnych, lisowczykowych amazonek, Paulinę. Miłej lektury oraz oglądania filmu!
O oczekiwaniu na wyprawę
Radość z wyjazdu zaczęła się na długo przed planowanym wylotem. W listopadzie 2017 roku zapadła decyzja: jedziemy do Gruzji!
Od zawsze marzyłam o rajdzie konnym gdzieś za wschodnią granicą, a Gruzja wydawała się być idealnym miejscem na taką wyprawę. Spędziłyśmy z siostrą wiele miesięcy niecierpliwie czekając na wyjazd.
O Ewie
Tutaj chciałabym na chwilę się zatrzymać i wpleść istotny dla mnie wątek. Ewę poznałam już w samolocie relacji Warszawa–Tibilisi, kiedy razem z siostrą kierowałyśmy się do wyznaczonych miejsc. W naszym rzędzie, pod oknem, siedziała uśmiechnięta brunetka. Nie zdążyłyśmy usiąść, kiedy zapytała, czy my też jedziemy na rajd konny. Do teraz nie wiem, skąd u Ewy to przeczucie, pokład mieścił około 180 osób, a los posadził nas obok siebie.
O Gruzinach
Do Tbilisi przyleciałyśmy wcześnie rano. Słońce właśnie wschodziło, kiedy kierowca wiózł nas do hotelu. Po kilkugodzinnej drzemce spotkaliśmy się wszyscy na śniadaniu i poznałyśmy pozostałych uczestników rajdu. Kiedy już każdy się najadł, byliśmy gotowi zapakować swoje bagaże do samochodów i wyruszyć na północ.
W połowie trasy zatrzymaliśmy się na lunch w przytulnym domostwie u przemiłych ludzi. Suto zastawiony stół ustawiono pod baldachimem z winogron i w takim przyjemnym ogrodzie było nam dane zasmakować kuchni gruzińskiej, napić się piwa, a po posiłku zostaliśmy zaproszenia na obchód po sadzie. Okazało się, że praktycznie cały lunch został przygotowany przez gospodarzy z własnych, uprawianych przez nich produktów.
Tuż po posiłku podjechały po nas auta terenowe, przed nami długa podróż do Tuszetii. Nie będę ukrywać, ale tej podróży się trochę obawiałam. Słyszałam, że droga do Omalo to jedna z najniebezpieczniejszych dróg świata. Rzeczywiście nie była łatwa do przebycia, dlatego odradza się próby pokonania jej samodzielnie, jednak nasz doświadczony kierowca bardzo szybko wzbudził zaufanie, dał poczucie bezpieczeństwa i zrelaksowani mogliśmy ze spokojem podziwiać przepiękne widoki za oknem. I tutaj po raz kolejny, na jednym z przystanków w drodze do Tusheti, udało nam się doświadczyć niesamowitej gościnności Gruzinów. Gdzieś w pobliżu przełęczy Abano napotkani przez nas ludzie częstowali nas wszystkich chlebem, serem, czaczą, arbuzami, a nawet koniakiem własnej produkcji.
Do gospody w Omalo dotarliśmy wieczorem. Przepiękne miejsce dawało dobry przedsmak całej wyprawy. Po chwili odpoczynku czekała już na nas przepyszna kolacja. Tutaj mogę Was zapewnić, że w Tuszetii nikt głodny od stołu nie wstanie, a kiedy ty kończysz już jeść i jesteś gotowy do wyjścia, gospodyni dopiero wnosi dania główne i okazuje się, że ten po brzegi zastawiony stół to dopiero przystawka. Po wieczornej integracji z naszymi gospodarzami i przewodnikiem rajdu – Iraklim – udaliśmy się w spoczynek.
O koniach
Rano po śniadaniu pomogliśmy przygotować konie. Co ciekawe: gruzińskich koni się nie czyści przed siodłaniem, a ich właściciele nie potrafią zrozumieć dlaczego europejscy turyści zawsze pytają o szczotki 🙂
I tak oto wyruszyliśmy! Trasa rajdu wiodła przez lasy, łąki, szczyty gór, głębokie rzeki, stare mosty i malownicze wioski. Niekiedy prowadziła do miejsc niedostępnych dla samochodów – małych wiosek, gdzie dostać się można było jedynie pieszo lub konno. Tuszetia to niewyobrażalnie piękna kraina. Niejednokrotnie całymi dniami nie spotykaliśmy na trasie żadnej żywej duszy. Góry i wszechobecna zieleń to istny raj dla wszystkich zmysłów.
Gruzińskie konie są niesamowicie wytrzymałe. Doskonale radzą sobie w trudnym terenie. Mają bardzo miękki chód. Siodła są zaskakująco wygodne, bez problemu poradzą sobie tutaj nawet początkujący jeźdźcy. Trasa zajmowała nam dziennie około 6-8 godzin z popasem. Wieczorami, po kolacji, mieliśmy okazję poznać lepiej gospodarzy, którzy chętnie spędzali z nami czas przy ognisku, popijając czaczę, tańcząc, śpiewając i grając na lokalnych instrumentach, takich jak chonguri czy panduri. Co noc spaliśmy w innej mieścinie, zjechaliśmy konno praktycznie całą Tuszetię. Mieliśmy okazję przyglądać się mieszkańcom, poznać ich kuchnie, zwyczaje, pieśni, lepić razem chinkali, słuchać opowieści o polowaniach na niedźwiedzie, oglądać wyścigi naszych koni, uczyć się gry na instrumentach, a nawet łowić razem pstrągi w rzece.
O pasterzach
Mówiąc o Tusheti nie można zapomnieć o pasterzach. Niejednokrotnie na trasie mijaliśmy pasterzy, którzy zapraszali nas na poczęstunek. Dzielili się wszystkim, co mieli. I choć nie było tego wiele, mimo tak licznej grupy, nasze kubeczki zawsze były pełne, a pysznego owczego sera pod dostatkiem. Każdy toast wznoszony przez pasterzy był poruszający, za każdym kryła się inna historia. Pasterze bardzo często piją za Boga, konie i psy, które towarzyszą im w ich samotności oraz za turystów, którzy według pasterzy są zesłani właśnie przez Boga.
Do Tusheti na pewno jeszcze wrócę. Jestem szczęśliwa, że miałam okazję poznać kawałek tej pięknej krainy. Polecam wyprawę do Tuszeti każdemu miłośnikowi koni i gór, każdemu, kto nie boi się braku internetu i dostępu do ciepłej wody, każdemu, kto chce odkrywać i poznawać wspaniałych ludzi. Na tych wyjazdach ludzie odgrywają bardzo ważną rolę. Zarówno lokalna ludność, jak i uczestnicy wyjazdu to wspaniałe osoby. Uczestnicy rajdu są zupełnie różni, młodsi, starsi, czasem rodzeństwo, czasem pary, czasem rodzice z dziećmi, bardzo często ludzie przyjeżdżają w pojedynkę, każdy z innego końca Polski, każdy z innym bagażem doświadczeń, a jednak łączy nas wszystkich jedna pasja, pomaga nam się zintegrować i przeżyć wspólnie tę przygodę najlepiej, jak się da.
Ewę poznałam w samolocie do Gruzji, niecały rok temu. Agnieszkę i Marcina poznałyśmy na wyprawie na Saharę. Właśnie całą czwórką wróciliśmy z kolejnej podróży, tym razem do Chin. I to będzie historia na kolejną opowieść…